Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/135

Ta strona została przepisana.

— Wasza Książęca Mość... — wyjąkał człowiek — powierzono mi małe stajnie, i jestem sam i...
— Bah, — rzekł książę — nie zawsze jesteś tak skrupulatny pod względem obowiązku.
Stajenny, drżąc, prawie słaniał się na nogach. Otton położył mu rękę na ramieniu.
— Czyż byłbym tutaj, gdybym ci chciał zrobić co złego? — spytał łagodnie.
Człowiek uspokoił się natychmiast. Przyniósł worek, a Otton prowadził go w głąb ciemnego parku. Szli długo alejami, ścieżkami, szpalerami, a przez ten czas książę rozmawiał swobodnie z nieświadomym swoim wspólnikiem. Nakoniec umieścił go w oznaczonem miejscu, przy marmurowej fontannie, gdzie tryton z wypukłemi oczyma rzucał strumień wody w drżącą i białą pianę.
Następnie skierował się przez plac zaokrąglony ku miejscu, gdzie na białym postumencie wznosił się wzlatujący Merkury, kopia rzeźby Jana z Bolonii. Gwiazdy na otwartą przestrzeń rzucały trochę blasku; noc była cicha i ciepła. Mały skrawek księżyca wązkim, srebrnym sierpem ukazał się nad horyzontem, lecz był za nizko i zbyt mały jeszcze, by zaćmić miliardową armię drobniejszych świateł i ciemną powierzchnię ziemi porysować wyraźniejszymi konturami klombów.
Poniżej, w przedłużeniu jednej z alei, która rozszerzała się na dole, widać było część pałacowego tarasu, oświetlonego latarniami; placówka przechadzała się przed nim mierzonym krokiem; w innym kierunku, w większem jeszcze oddaleniu, jaśniało miasto prostemi liniami swych świateł. Lecz bliżej, dokoła siebie, książę widział tylko tajemnicze kontury drzew wysokich, milczące, nieruchome i majestatyczne w uroczystym półmroku. I wśród tej ciszy i nieruchomości wzlatujący bożek zdawał się być jedynym przedmiotem, posiadającym życie.