Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/14

Ta strona została skorygowana.

Otylii Gottesheim, córce gospodarza domu, której go ojciec przedstawił formalnie, jako miłego gościa z Bożej łaski.
Skoro Otton z Fritzem wrócili do izby, już stał na stole piękny, dymiący się omlet, obłożony krajankami świeżej szynki i przyjemnie nęcący powonienie zgłodniałego wędrowca. Chleb, ser i masło dopełniały obfitej zastawy, zachęcając do używania darów Bożych.
Dopiero po zupełnem i swobodnem zaspokojeniu głodu, gdy wesoła gromadka obsiadła kominek, dopijając czarkę wina, grzeczny wieśniak ośmielił się pierwsze pytanie zadać swemu gościowi.
— Wielmożny pan zapewne z daleka? — zapytał.
— Tak, z dość daleka, macie słuszność, ojcze, co mi jednak nie przeszkadza wyrazić głębokiego uznania dla talentów gospodarskich naszej uprzejmej gosposi, a waszej córki, ojcze.
— Od strony Braudenau, pewno?
— Tak jest. Spodziewałem się jednakże — dodał książę, mieszając podług zwyczaju swego prawdę do kłamstwa, — spodziewałem się dzisiaj nocować w Mittwalden, gdybym się był nie zabłąkał.
— Zapewne ważne sprawy, interesa, prowadzą pana do Mittwalden? — ciągnął dalej gospodarz swoją indagacyę.
— Nie, prosta ciekawość. Nie widziałem jeszcze stolicy Grunewaldu.
Starzec potrząsnął głową.
— Piękny kraj — rzekł swym cichym, szepleniącym głosem. — Piękny kraj, piękny naród — i ludzie, i sosny. Myśmy tu wszyscy nawpół Grunwaldczycy, tak na granicy samej. I ta rzeka nasza wszystką wodę ma z Grunewaldu; czysta, dobra woda. Tak, tak, kraj bardzo piękny! Grunwaldczyk, widzicie, panie, jak piórkiem machnie siekierą, którąby wielu ludzi z Gerolsteinu zaledwo podniosło z ziemi. A sosny! Dobry panie, w tym małym kraiku jest ich chyba więcej, niż ludzi na całym świecie. Tak, tak. Stary już jestem,