Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/145

Ta strona została przepisana.

przeznaczono, ale wierz mi, szlachetny książę, wszystko to nie zastąpi błogosławieństwa starca...
Zapał ogarnął wszystkich, i scena przybrała charakter owacyjny. Otton był przyjemnie i szczerze wzruszony, a gdy nakoniec zdołał wymknąć się z pomiędzy wielbiących go przyjaciół, miał tylko jedno gorące pragnienie: znaleźć się jak najprędzej znowu pośród ludzi, śpiewających jego pochwały.
Lecz gdzie ich szukać?
Przypomniał sobie rolę swoją w Radzie, na wczorajszem posiedzeniu, która wydała mu się dość ponętną, i to nasunęło mu na myśl Gottholda. Z ust jego mądrych wyrazy uznania stały mu się nad wszelki wyraz pożądane.
Więc poszedł szukać swego przyjaciela.
Doktor, jak zwykle, siedział w bibliotece; na widok księcia rzucił na stół pióro z wyrazem podrażnienia.
— Jesteś nakoniec! — zawołał z ulgą widoczną.
— Jestem — odparł Otton; — zdaje się, że zrobiliśmy rewolucyę.
— Tego się obawiam — mruknął Gotthold z błyskiem spojrzenia.
— Obawiasz się? — rzekł Otton. — Strach to oparzone dziecko. Nie trzeba mu bardzo wierzyć. Poznałem teraz swoją siłę i ich słabość i zacznę sam rządzić.
Gotthold nic nie odpowiedział, lecz spuścił oczy i w milczeniu zaczął powoli gładzić brodę.
— Nie podoba ci się to? — spytał zdziwiony książę. — Nie wiedziałem, żo z ciebie taka chorągiewka!
— Chorągiewka? Przeciwnie — spokojnie odparł doktor. — Trwam przy swojem przekonaniu, opartem na obserwacyi, i stąd mój strach pochodzi. To nie dla ciebie, Ottonie, zupełnie nie dla ciebie!
— Co nie dla mnie? — spytał Otton, dla którego te słowa były bolesnem uderzeniem w słabą stronę.