Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/158

Ta strona została przepisana.

jak komedya. I cóżbym zyskał na zamianie? Gdybym cię nie kochał, pocóżbym cię łudził? Nie jesteś mi potrzebną do niczego innego, to przecież jasne jak słońce.
— Więc kochasz mię, Henryku? — zapytała czule. — Kochasz mię rzeczywiście?
— Mówię ci, że cię kocham. Po mojej własnej osobie, ty jesteś mi najdroższą... Gdybym cię stracił nagle, nie wiedziałbym, co z sobą począć.
Hrabina popatrzała na niego uważnie.
— Dobrze, — odparła, składając rozkaz Serafiny i starannie wsuwając go za stanik — chcę ci wierzyć. Należę do spisku. Licz na mnie. O północy, mówisz? I Gordon ma to wykonać? Bardzo dobrze: jego nic nie powstrzyma.
Gondremark patrzał na nią podejrzliwym wzrokiem.
— Dlaczego bierzesz ten papier? — zapytał. — Oddaj mi go.
— Nie — odparła. — Pozostanie u mnie. Ja ci przygotuję wszystko. Możesz być pewny, że beze mnie nie poszłoby ci to gładko, a ja przecież bez tego nic zrobić nie mogę. Powiedz mi: gdzie mam szukać Gordona? Czy o każdej porze go znajdę?
Mówiła niby chłodno, ale w tonie głosu brzmiało gorączkowe podniecenie.
Gondremark patrzał na nią i gryzł usta: człowiek wesoły zniknął; gniew, podejrzliwość, chytrość zmieniły do niepoznania jego rysy.
— Po raz ostatni, Anno, — zaczął znowu — żądam, wymagam: oddaj mi ten papier! Raz — dwa — trzy!
— Strzeż się, Henryku! — odparła kobieta, patrząc mu prosto w oczy wzrokiem wyzywającym. — Zapomniałeś, że nie znoszę, aby mi rozkazywano!
Mierzyli się spojrzeniem, i chwila niebezpiecznej ciszy trwała dość długo. Przerwała ją hrabina Rosen wybuchem wesołego i szczerego śmiechu.