Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/166

Ta strona została przepisana.

Podniósł się zwolna z krzesła i zagasłym wzrokiem patrzał na strojną i piękną kobietę; lekki rumieniec oblał mu blade policzki, twarz miała wyraz spokojnego postanowienia.
— Nie nazwij mię, hrabino, niewdzięcznym — rzekł cicho — i nie sądź, że mi wszystko obojętne, że czuć nie umiem. W tem, coś uczyniła, widzę nowy dowód twojej życzliwości i umiem go ocenić, — muszę jednakże rozwiać twe złudzenia. Pani oczekujesz po mnie nowego wysiłku energii, żądasz, bym stawił opór temu, co jest gwałtem i bezprawiem, — ale po co? Po co mam się opierać? Cóż mogę zyskać na tem? Nic w gruncie rzeczy, a z chwilą, gdy treść tego papieru zburzyła ostatni promyk nadziei, ostatni punkt oparcia moich marzeń — cóż mi jeszcze pozostało do stracenia? Otton, książę Grunewaldu, to dziś dla mnie dźwięk pusty, bez znaczenia. Nie mam stronnictwa, nie mam polityki, ani drogi, ani dumy, ani ambicyi, ani zdolności, ani energii, ani serca — nic... nic własnego. Więc po co? Czego mam bronić? W imię czego walczyć? Czy wolałabyś mię widzieć szarpiącego się i gryzącego, jak mysz w pułapce? Nie, pani. Powiedz tym, którzy cię przysłali, że jestem gotów jechać. Pragnę przedewszystkiem uniknąć skandalu.
— Pragniesz jechać? — zawołała z oburzeniem hrabina. — Pojedziesz z własnej woli?
— Ściśle się wyrażając, tak powiedzieć nie mogę, ale pojadę bez oporu. Dawno pragnąłem zmiany i tę przynajmniej znajdę. Aby spokojnie, bez śmieszności. Dzięki Bogu, nie jestem tak ograniczony, abym podobną farsę choć na mgnienie oka brał za tragedyę.
Uśmiechnął się gorzko i końcem palca trącił rozkaz Serafiny, rzucony na stół.
— Tak, szanowna pani, możesz oznajmić tam, że jestem gotów — dodał wyniośle.