Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

— I cóż dalej? — spytał Otton.
— A cóż? Odniósł go Kuno do domu, czy tam do pałacu, i od tej chwili są najlepszymi przyjaciołmi. Ja od siebie nie mówię, mój kochany panie, — ciągnął dalej staruszek — żeby w moich oczach ta sprawa przynosiła ujmę księciu, ale niema co mówić: to śmieszna historya. Człowiek powinien mieć zastanowienie, nim uderzy bliźniego, bo widzicie, mój panie: siła na siłę, jak mój bratanek mówi, i tak sądzono niegdyś.
— Jednak... — rzekł Otton — jeśli mam powiedzieć, co o tem myślę, zadziwię was może, jednakże... mnie się zdaje, że książę wtedy odniósł prawdziwe zwycięstwo.
Kilian spoważniał bardzo.
— To jest prawda — rzekł po namyśle. — Przed Boskim sądem miałby pan zupełną słuszność, ale widzicie, panie, ludzie na to inaczej patrzą... i śmieją się.
— Nawet ułożyli śpiewkę — dodał Fritz. — Poczekajcie, jakże to?... Tin, tin, tarara...
Lecz Otton nie miał chęci słuchać śpiewki, więc rzucił uwagę:
— Książę jest jeszcze młody, ma czas się ustatkować.
— Nie tak znów bardzo młody — odparł Fritz: — lat 40, to już człowiek.
— Trzydzieści sześć — poprawił Gottesheim poważnie.
— Taki stary! — zawołała rozczarowana Otylia. — Mówią, że taki piękny? Pewno kiedy był młodym?
— Łysy — dorzucił Fritz.
Otton przesunął ręką po dość bujnych włosach. W tej chwili nudne wieczory w pałacu wydały mu się dziwnie przyjemnymi. Zaprotestował głośno:
— Trzydzieści sześć lat? Cóż znowu! człowiek nie jest starym w tym wieku. I ja mam coś koło tego.
— Dałbym panu więcej — zaszeplenił starzec. — Ale jeżeli tak jest, to jesteś pan właściwie w wieku Ottonka, jak go tu nazywają; a założę się o dukata, żeś lepiej użył swego