Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/193

Ta strona została przepisana.

— Weź pan tę falbanę i przewiąż go — rozkazała. — Człowiek może umrzeć.
Drżąc widocznie, minister zbliżył się do rannego i niezręcznie, nieumiejętnie zaczął opatrywać mu ranę.
— Oddycha jeszcze — powtarzał zarazem. — Nie skonał jeszcze... jeszcze nie wszystko skończone.
— Jeżeli pan nic więcej pomódz tu nie możesz, odejdź teraz — rzekła księżna. — Idź, sprowadź ludzi, trzeba go natychmiast przenieść do jego mieszkania.
— Ależ pani! — zawołał przerażony kanclerz — jeżeli ludzie z miasta wejdą tutaj, jeśli zobaczą ten okropny obraz... o nieba! państwo runie... — westchnął, przymykając oczy.
— Jest lektyka w pałacu — zauważyła Serafina. — Pańskim obowiązkiem przedewszystkiem jest przenieść tego człowieka w bezpieczne i właściwe miejsce. Rozkazuję ci to, kanclerzu, i czynię cię odpowiedzialnym za spełnienie mego rozkazu.
— Widzę to — bąknął kanclerz. — Wasza Książęca Mość... Rozumiem... Ale jak? Kogo użyć? Kogo znaleźć?.. Ha! ludzie księcia... tak... Ci są życzliwi. Ci może będą wierni.
— Nie, nie! Nie ci! — przerwała nagle Serafina. — Weź mego służącego, Sabrę; temu ufam.
— Sabra? Wielki mason! — zawołał przestraszony kanclerz. — Niech Bóg Najwyższy broni! Gdyby wiedział, co się stało, uderzyłby natychmiast w wielki dzwon na trwogę, i w mgnieniu oka bylibyśmy wszyscy wymordowani!
Serafina uśmiechnęła się z goryczą: każde słowo malowało jej dokładnie położenie, z którego dotąd nie zdawała sobie sprawy.
— Więc bierz, kogo chcesz, kogo możesz, — rzekła — i sprowadź tu lektykę.
Pozostawszy sama w pokoju, zbliżyła się znów do barona, i walcząc ze wzrastającym wstrętem, usiłowała za po-