Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/196

Ta strona została przepisana.

ludności budziło echa trwogi, ciekawości i głuchego wzburzenia. Mieszkańcy wychodzili z domów, sami nie wiedząc dlaczego, gromadzili się na ulicach, w Topolowej Alei tworzyli liczne grupy. Szeptano, opowiadano, pytano. Tu i owdzie tłum czarny zapełniał ulicę.
I nagle oczom tych wyczekujących i niespokojnych tłumów ukazał się nieliczny i milczący orszak: czterech ludzi książęcych niosło zamkniętą lektykę; za nimi postępował wielki dygnitarz państwa, kanclerz Greisengesang.
Tłum przepuszczał go, milcząc i śledząc spojrzeniem, — ale po przejściu, szmer wzmagał się za nim szybko, następowało wrzenie. Grupy się dzieliły, rozpraszały, skupiały, szły naprzód, i wkrótce zwarta procesya ciemnych i groźnych postaci postępowała za lektyką.
Milczące zrazu masy stawały się coraz głośniejsze, ten i ów, śmielszy, następował bliżej, zwracał się do ministra z zapytaniem. Inni wyczekiwali słowa odpowiedzi.
Nigdy dotąd kanclerz nie miał takiej sposobności spożytkowania swej zręcznej obłudy i talentu kłamstwa, w którem całe życie ćwiczył się z najpomyślniejszym dla swej tuszy rezultatem. W tej pięknej chwili jednak potknął się, niestety: zdradził go strach — jego słabość kardynalna. Zarzucany pytaniami, stracił przytomność umysłu, zmieszał się. Jednocześnie z potrąconej lektyki rozległ się jęk bolesny. Było to uderzenie dzwonu, oczekiwano hasło.
Jedno uczucie, niby powiew wiatru, który pochyla lasy, wstrząsnęło tłumem. Kanclerz je odczuł także, potęgą przerażenia zrozumiał natychmiast, że wybiła godzina... Na sekundę jednak zapomniał w tej ostateczności o sobie — niech mu za to przebaczone będą ciężkie grzechy! Pociągnął mocno za rękaw jednego z niosących lektykę i szepnął mu do ucha:
— Biegnij do księżny, powiedz: niech ucieka! Wszystko stracone!