Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/201

Ta strona została przepisana.

lasu. Tym sposobem, w przeciągu chwil kilku zaledwie, z wysokości książęcej potęgi i uciech dworskiego życia spadła w tę puszczę dziką, bezbronna, strwożona, obdarta, nędzna i samotna, księżna-kopciuszek.
Szła szybko wprost przed siebie, kierując się z początku ku jaśniejszym miejscom, jakie tworzyły regularne poręby lub naturalne polanki; widok gwiaździstego sklepienia był jedynym jej przewodnikiem. Wkrótce jednak otoczyła ją ciemność zupełna; proste, wysokie świerki stały przed nią zwartym i czarnym szeregiem, przyjęły ją w swą głębię, osłoniły zwieszonemi gałęziami, niby namiot olbrzymi.
Noc była dziwnie cicha w tej gęstwinie; najlżejszy wietrzyk nie poruszał lekkich igieł żywicznych, drzewa stały nieruchome. Lecz wśród tej martwej ciszy i ciemności, której nie rozjaśniał najbledszy promyk, ogarnęła ją trwoga nocy, podobna do przeczucia rzeczy tajemniczych, które nas otaczają niewidzialne i potężne. Z kroplami potu zimnego na skroni i zapartym oddechem, posuwała się naprzód po omacku, rękoma szukając drogi w nieprzejrzanym mroku, wpadając na pnie twarde, zaczepiając suknią o kolące krzaki, tracąc chwilami siły i nadzieję wydobycia się z tej gęstwiny, to znów przystając i z sercem bijącem nasłuchując, czy nie ścigają jej krzyki rozszalałego tłumu.
Grunt się podnosił zwolna, ale ciągle, i to jej dodawało odwagi: była pewną, że idzie wciąż w jednym kierunku; jakoż istotnie, po długiej i męczącej drodze, znalazła się na szczycie skalistego wzgórza, panującego nad tem morzem lasów.
Tu jaśniej było. Nad sobą ujrzała znowu błękitne, gwiaździste sklepienie, a dokoła bądź ostre i sterczące skały, bądź faliste i ciemne szczyty lasów sosnowych, osłaniające stoki łagodne pagórków, bądź wreszcie czarne zupełnie otchłanie dolin, przegradzających wyniosłości. A w dali nieskończony, już szary na wschodzie horyzont i profil gór dalekich.