Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/207

Ta strona została przepisana.

bnego ptactwa w gniazdkach, ukrytych wśród leśnej gęstwiny, w nędznych, słabych lepiankach, opartych o stare, silne konary. Głos ich, piękniejszy nad tony muzyki, tysiącem lekkich fal wstrząsał powietrze, tysiące drobnych i błyszczących oczu świeciły wśród zieleni, tysiące serc małych biły radosnem biciem na powitanie słońca i dnia wschodzącego. Serce Serafiny wyrywało się do tych powietrznych śpiewaków, przytulonych do siebie parami w gniazdeczkach i ze zdziwieniem rzucających bystre, baczne spojrzenia na księżnę kopciuszka w poszarpanej odzieży, lekkim, szybkim krokiem przesuwającą się po mchów kobiercu.
Wreszcie znalazła się na szczycie wzgórza, skąd mogła objąć okiem horyzont szeroki i podziwiać wspaniałość cudnego zjawiska. Od wschodu ciemność cofała się drżąca, mdlejąca w świetle; ostatnie gwiazdy gasły na błękicie, jak nocne światła ludzkich siedzib gasną, zbyteczne przy dnia blasku. Szara białość sklepienia stawała się srebrną, ciepłe tchnienie blask srebrny zabarwiło złotem, złoto rozgrzało się w płomień różowy, a zaraz potem jasne czoło wschodu zapłonęło purpurą. Pierwsze dnia tchnienie przemknęło po ziemi, jasne, chłodne, spokojne, — przeniknęło nawskroś jej płaszcz roślinny i jej wód głębiny; ostatnie ślady nocy pierzchnęły, drzewa zadrżały cichem, głębokiem westchnieniem — i zamilkło wszystko. W tej samej chwili jednym potężnym ruchem słońce wypłynęło z pod horyzontu. Serafina spotkała pierwsze jego strzały okiem pełnem zachwytu, lecz olśniona blaskiem, spuścić musiała powieki. Spłoszone cienie przypadły do ziemi, rozpływając się w nicość. Dzień był. Dzień panował jasny, olśniewający, blasków pełen. Po sklepieniu czystem zwycięskie słońce płynęło powoli, wznosząc się coraz wyżej, królewskie i majestatyczne.
Serafina, oparta o pień starej sosny, upojona cudownym widokiem, na chwilę uczuła, że ją siły opuszczają: tak wiele szczęścia objąć nie mogło jej serce. I tyle wrażeń! Wszy-