Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/210

Ta strona została przepisana.

grzejąc mokre stopy, zachwycając oko grą jasnych płomieni albo fajerwerkami strzelających iskier.
Drwal, milcząc, patrzał na nią, posępne spojrzenie przesuwał po kosztownych, choć zniszczonych sukniach, nagiej szyi, rozdartej koronce, klejnotach... Ale nic nie mówił.
— Daj mi co jeść — rzekła księżna. — Przynieś mi tu, do ogniska.
Spojrzał jej w twarz, a potem bez jednego słowa postawił przy niej na ziemi dzban lichego wina, położył kawał chleba, sera i garść surowej cebuli. Chleb był kwaśny i twardy, ser suchy jak kamień, a surowa cebula nie może być także policzoną między książęce potrawy. Lecz Serafina jadła to, co jej podano, odważnie i stanowczo. Głód zaspokoiła i piła z dzbanka kwaśne, ciepłe wino. Nie widziała jeszcze dotychczas tak nędznego pożywienia, nie piła z nikim jeszcze z jednej szklanki, lecz kobieta w okolicznościach niezwykłych często więcej miewa stanowczości i odwagi od najdzielniejszego mężczyzny.
A przez ten czas drwal nie odwracał od niej wzroku, w którym coraz wyraźniej czytać można było walkę chciwości z zabobonną trwogą.
Serafina w tym wzroku czytała myśl jego i zrozumiała, że czas się oddalić.
Podniosła się, i podając mu florena, rzekła:
— Wszak to wystarczy?
W oczach wieśniaka błysnęło coś dziko, odzyskał nagle mowę.
— Więcej mi się należy — rzekł grubo i szorstko.
— Nic więcej nie mam — odparła spokojnie i przeszła obok niego, nie podnosząc głowy, nie odwracając się, aby nań spojrzeć.
A przecież w duszy miała strach śmiertelny, bo spostrzegła ruch ręki, którym pragnął ją zatrzymać, i ukośne spojrzenie, rzucone znienacka na siekierę u progu.