Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/225

Ta strona została przepisana.

w przekonaniu własnem czuję się i uważam do pewnego stopnia za gospodarza domu, mającego zaszczyt przyjmować najdostojniejszych gości: sądzę jednak, panowie, iż pojmujecie obaj całą trudność i draźliwość mojej roli, i jako ludzie delikatni, więcej nawet: subtelni, nie zechcecie mi jej utrudniać, odmawiając zaszczytu uznania się za moich gości. Nie wątpiąc o tem ani na jedną sekundę, ośmielam się wznieść zdrowie księcia!
— Na honor, pułkowniku, przekonywam się w tej chwili, — odparł uprzejmie Otton — iż los dał nam przynajmniej najweselszego gospodarza. Wznoszę nawzajem zdrowie pułkownika Gordona!
I po raz wtóry wypróżnili szklanki. W tej samej chwili turkot kół oznajmił, iż kareta wjechała na bity gościniec i z podwójną szybkością podążać zaczęła do celu.
Nie psuło to humoru podróżnym. Wesołość zagościła trwale między nimi. Wewnątrz karety — ciepło, jasno, gwarno, brzęk szkła, śmiech, przezdrowia, ożywiona rozmowa, migotliwy blask lampy, nocny powiew wiatru, niosący zapach rosy, wilgoci i lasu. Przez otwarte okna, przy blasku gwiazd, widać przesuwające się wzdłuż drogi plamy pól jasnych, mglistych i ciemnych, balsamicznych lasów; turkot kół, uderzenia podków o grunt twardy i tętent koni, w pewnem oddaleniu biegnących za karetą, mieszały się z gwarem wesołych głosów ludzkich. Wino ożywiło barwą rumieńca nawet bladą twarz Gottholda, kieliszki krążyły żywo i wesoło, zmieniały się toasty, życzenia, grzeczne i uprzejme słówka.
Po pewnym czasie jednak gwar zaczął przycichać, coraz częściej i dłużej po głośnym wybuchu następowało milczenie i spokój, przerywany śmiechem lub szeptem poufnym.
— Ottonie, — przerwał Gotthold jedną z tych chwil — wiem teraz, że nie mam prawa prosić cię o przebaczenie. Nie proszę o nie. Ja na twojem miejscu nie umiałbym przebaczyć!