Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/229

Ta strona została przepisana.

sznicy, rzuceni na ziemię, znający dobro, szukający złego, nadzy i zawstydzeni przed obliczem Pana.
— Czy podobna? — szepnął Otton przerażony. — Czy podobna? Lecz w takim razie czemże są najlepsi pomiędzy nami? Najlepsi...
— Najlepszych niema wcale — przerwał Gotthold. — Najlepszego nic nie może być w człowieku. Nie jestem najlepszym z ludzi, lecz prawdopodobnie nie jestem gorszym od ciebie, albo tego śpiocha. Jestem poprostu pozą, pretensyą do czegoś i nic więcej. Wiesz teraz, co masz o mnie myśleć, wiesz, co wart jestem.
— I to nie wpływa wcale na zmianę mych uczuć — odparł Otton łagodnie. — Daj szklankę, Gottholdzie, wypijemy teraz za trwałość ostatniego dobra w tem złem życiu: wypijemy za przyjaźń naszą. A następnie zapomnij o słusznej przyczynie do urazy i żalu i wypij razem ze mną za zdrowie mojej żony; żony mojej, względem której zawiniłem, i która zawiniła wobec mnie nawzajem; żony mojej, którą lekkomyślnie opuściłem w niebezpieczeństwie. Cóż to znaczy, czy jesteśmy złymi czy dobrymi, póki możemy kochać i jesteśmy kochani?
— Brawo, Ottonie! To najlepsza odpowiedź na pesymizm, to najwyższy cud wśród ludzkości! Więc kochasz mię jeszcze? Możesz przebaczyć swej żonie? W takim razie mamy prawo krzyknąć na sumienie, aby milczało — głos jego jest podobny do głosu psa, który szczeka na cień.
Obaj przyjaciele zapadli w milczenie; doktor bębnił palcami po pustej szklaneczce, Otton wyglądał oknem.
Powóz tymczasem wyjechał z doliny i posuwał się płaskim grzbietem wyniosłości, stanowiącej z tej strony granicę Grunewaldu i Gerolsteinu. Na prawo, u stóp lasu, spowity w mgły jasne, spadając tu i owdzie szumiącą kaskadą, toczył się bystry strumień w szeroką równinę, nad którą rozpostarła się noc czarna, nieprzejrzana. Na lewo światło latarni powozu przesuwało się po skalistej ścianie