Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/232

Ta strona została przepisana.

Dzień ujrzał ją na koniu, w długiej amazonce i kapeluszu z dużem rondem, podążającą w stronę Felsenburga. Być może, iż nie miała jeszcze jasnego planu, lecz przedewszystkiem chciała własnemi oczyma zobaczyć, co się stało, a następnie dać folgę nerwowej potrzebie ruchu, czynu, działania.
Komendant Gordon, wezwany do furty, przyjął wszechpotężną hrabinę z młodzieńczą galanteryą, jakkolwiek przy świetle dziennem okazał się człowiekiem nie pierwszej już młodości.
— Mamy niespodziankę, panie komendancie! — zawołała hrabina tajemniczo, skinąwszy głową z pełnem wyrazu spojrzeniem.
— O pani, świat mój kończy się obecnie na tym progu — odparł pułkownik; — pozostaw mię w spokoju z moimi więźniami, chyba iż sama zechcesz dzielić nasze losy. Przyznaję, iż w tym razie byłbym najszczęśliwszym z ludzi.
— Psułbyś mię pan, nie prawdaż?
— Usiłowałbym, hrabino — odparł uprzejmie Gordon, podając jej ramię.
Przyjęła je z uśmiechem, zebrała tren długi, i zalotnie przysuwając się do pułkownika, mówiła tonem swobodnym i szczerym:
— Przybyłam, aby zobaczyć się z księciem... Człowieku małej wiary, tylko bez podejrzeń: kwestya stanu i sprawy państwa! Jestem posłem Gondremarka, i jego to wola zrobiła ze mnie w tej chwili kuryera. Czy wyglądam na kuryera, panie Gordon?
I spojrzała mu w oczy swym palącym wzrokiem.
— Wyglądasz pani na anioła z nieba — odparł komendant z wyszukaną grzecznością.
Ale hrabina wybuchnęła śmiechem.
— Anioł z nieba na koniu! — zawołała wesoło. — Wspaniały widok!