Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/237

Ta strona została przepisana.

— Więc jestem znowu gospodarzem wiejskim, — westchnął Otton — i do tego zadłużonym!
Hrabina nacisnęła dzwonek, i komendant stanął na progu.
— Panie komendancie, — rzekła ze spokojną powagą — zabieram z sobą dostojnego więźnia. Rozmowa nasza dowiodła, iż zgadzamy się pod każdym względem, a tem samem zamach stanu już skończony. Oto rozkaz.
Pułkownik Gordon założył na nos srebrne binokle i uważnie odczytał papier.
— Tak... — rzekł — księżna, to dobrze, ale pierwszy rozkaz był podpisany...
— Przez Henryka — dokończyła pani Rosen. — Tak jest, i dlatego właśnie jestem tu osobiście, aby go reprezentować.
— W takim razie — z ukłonem odezwał się Gordon — pozostaje mi tylko życzyć księciu panu wszelkich przyjemności, których ja zostałem pozbawionym. Piękność zdobyła cię. Mości Książę, a ja pozostanę tu sam, aby nad tem ubolewać ze względu na samego siebie. Na szczęście, pozostawiono mi jeszcze doktora: probus, doctus, lepidus, jucundus... autor, człowiek uczony.
— To prawda, — zawołał książę — w rozkazie nie wspomniano wcale o Gottholdzie.
— Na pociechę dla komendanta. Czyż chciałbyś go, książę, zostawić tu samego?
— Wasza Książęca Mość pozwoli jeszcze — wtrącił Gordon — zapytać, czy mam prawo powiedzieć sobie, iż w czasie tego krótkiego zaćmienia słonecznej tarczy Waszej Książęcej Mości spełniłem rolę swoją z należnym szacunkiem, dodałbym: z pewnym taktem? Wesołość moja była przybraną rozmyślnie. Sądziłem, że dobre wino i swobodny humor to najlepsi towarzysze i pocieszyciele.
— Towarzystwo twoje, pułkowniku, było wystarczającym i najlepszym pocieszycielem — rzekł Otton, wyciągając