Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/238

Ta strona została przepisana.

rękę do komendanta. Dziękuję ci nietylko za twój dobry humor, lecz i za twoją lekcyę filozofii, której potrzebowałem do pewnego stopnia. Mam też nadzieję, że to nie ostatnie nasze spotkanie; tymczasem na pamiątkę chwil razem spędzonych pozwól ofiarować sobie ten drobny wierszyk, nad którym pracowałem w chwili przybycia hrabiny. Lichym jestem poetą, a krata więzienna nie sprzyjała natchnieniu, które wolność kocha; lecz zachowaj go jako osobliwość.
Na twarzy komendanta odmalowała się radość promienna, z pośpiechem włożył na nos swe srebrne binokle i przysunął papier do oczu.
— Aleksandryny! — zawołał z zapałem. — Miara tragiczna... Miłościwy książę, pamiątka ta stanie się dla mnie relikwią... Nie powinienem może mówić tego o sobie, a jednak jest to prawdą, iż nie mogłeś wybrać dla mnie właściwszego daru.

„Boże przestrzeni wielkich i rozległych lasów...” — czytał półgłosem.
„...i od dozorcy przyjmować naukę!..”

— Ależ to nieporównane!
— Bardzo piękne, komendancie; ale przeczytasz te wiersze, skoro ruszymy w drogę, a tymczasem, proszę, otwórz nam bramy naszego więzienia. Czekają na nas! — zapewniała pani Rosen.
— Przepraszam tysiąc razy! Ale wiersz ten dla człowieka mego usposobienia, moich upodobań... I ta alluzya do naszej rozmowy... wzruszyła mię głęboko. Czy mam dać eskortę?
— Nie, nie! — zawołała z pośpiechem hrabina — opuścimy to miejsce incognito, tak, jak znaleźliśmy się tutaj. Pojedziemy oboje konno. Pośpiech i tajemnica — oto wszystko, czego pragniemy i żądamy od ciebie, komendancie.
I niecierpliwie pośpieszyła naprzód.