Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/245

Ta strona została przepisana.

stare, potężne drzewo rzucało swe ciężkie, połamane konary na brzeg przeciwległy, tu rozciągały się łączki kwieciste, kobierce barwne stokrotek, pierwiosnków albo błękitnych niezapominajek. A między nimi, jak małe zwierciadła, połyskiwały jeziorka niewielkie, migocąc w blasku słońca przejrzystym kryształem wód srebrno błękitnawych.
W tę ustroń wonną, odludną i piękną książę sprowadził z bitego gościńca odzyskaną małżonkę. Fantastyczna ścieżka jedynym miała odtąd być ich przewodnikiem; więcej jej ufał, niż mierzonej drodze. Sam szedł naprzód, torując przejście Serafinie, w trudniejszych miejscach podawał jej rękę, a ile razy stawał i zwracał się do niej, twarz księżny rozpromieniała się pod jego wzrokiem, a jej ogromne i wymowne oczy zdawały się przemawiać do niego miłośnie.
Otton to widział, ale nie śmiał wierzyć, nie śmiał rozumieć. — „Nie kocha mię, — powtarzał sobie uporczywie — to wyrzuty sumienia... to wdzięczność z jej strony... nie godzi się korzystać z chwilowej słabości, nie godzi się nadużywać położenia...”
Szli tak blizko godzinę, kiedy nagle strumień, już dość potężny tutaj i szeroki, wstrzymany został w biegu mocną tamą, i trzecia część wód jego, objęta drewnianem łożyskiem, skierowaną została ręką człowieka do pracy. Przejrzysta woda bystrą i wesołą falą przepływała koryto, zdobiąc wilgotną zielenią dno i boki tego nowego łożyska. Ścieżka wiodła tuż obok pod skałą, przybraną w dzikie róże kwitnące. Wkrótce się ukazały ciemne dachy zabudowań i wielkie koła wodne, siejące dyamenty, a jednocześnie ciszę leśną przerwał równy i monotonny odgłos pracującego tartaka.
Właściciel stał na progu. Spojrzał na przybyłych i na czerwonej, tłustej jego twarzy odmalowało się wielkie zdziwienie.