Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/246

Ta strona została przepisana.

W oczach Ottona błysnął ten sam wyraz, ale z uśmiechem zbliżył się do tracza.
— Dzień dobry, gospodarzu — rzekł uprzejmie. — Zdaje się, iż słuszność była po twojej stronie w naszej ostatniej rozmowie. Przynoszę ci nowiny i radzę pośpieszyć natychmiast do Mittwalden. Przyjaciele Feniksa zagarnęli władzę, i tron mój już obalony.
Twarz tracza wyrażała najwyższe zdumienie.
— A Wasza Książęca Mość? — spytał naiwnie, nieco stłumionym głosem.
— Moja Książęca Mość zmyka prosto ku granicy, jak widzisz, dobry człowieku — zaśmiał się Otton wesoło.
— Książę ucieka? Porzuca Grunewald? Syn takiego ojca?.. Na to nie można pozwolić!
— Czy chcesz nas aresztować, przyjacielu? — spytał Otton z uśmiechem.
— Aresztować? ja? księcia? Za kogóż mię bierze Wasza Książęca Mość? Wiedz o tem, mój panie, że niema w Grunewaldzie jednego człowieka, któryby się poważył podnieść rękę na ciebie... Ja to powiadam!
I potężną dłonią uderzył w pierś szeroką.
— A jednak jesteś w błędzie, tym razem przynajmniej, przyjacielu, Od ciebie wszakże, który w czasie mej potęgi okazałeś się hardym i zuchwałym, widzę, iż w dniach niedoli mogę się spodziewać pomocy i usługi.
Czerwone oblicze tracza przybrało barwę burakową.
— Możecie liczyć na to, — rzekł poważnie — a tymczasem bądź łaskaw, mój książę, z tą panią wstąpić do mojej chaty.
— Nie mamy na to czasu — odparł spokojnie książę; — jeśli chcecie jednak oddać nam usługę, przynieś nam tutaj po szklaneczce wina. Będę ci za to szczerze i prawdziwie wdzięczny.