Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/247

Ta strona została przepisana.

Tracz zaczerwienił się znów aż po włosy, ale już nic nie mówiąc, pośpieszył do chaty. Za chwilę wyniósł stamtąd dzbanek wina i trzy czyste kubki szklane.
— Niech Wasza Książęca Mość nie myśli o mnie, że jestem nałogowym pijakiem — przemówił, napełniając kubki chłodnym i czystym napojem. — Wtedy, gdy na nieszczęście spotkałem się z księciem, podpiłem sobie istotnie troszeczkę, ale to był wypadek. W całym Grunewaldzie niema wstrzemięźliwszego ode mnie człowieka. Nie pijam prawie wcale, a i teraz zdrowie Wasze, miłościwy książę i tej damy, to piję tylko przez szczere życzenie. Dla kompanii... to nadzwyczajny wypadek.
Napili się kolejno z zachowaniem zwykłej wieśniaczej etykiety, potem wymówiwszy się od gościnności niezmiernie uprzejmego dzisiaj tracza, książęca para wyruszyła dalej.
Droga szła ciągle na dół; ciasny wąwóz zwolna rozszerzał się, miejscami stawał się równiną, tu i owdzie po zboczach zarastał las stary, z drzew grubych, prostych, strzelających w górę zielonemi koronami.
— Winienem był człowiekowi temu zadosyćuczynienie — rzekł książę, gdy droga pozwoliła przez chwilę iść mu obok Serafiny. — Przed kilku dniami, podczas przypadkowego spotkania, obraziłem go dotkliwie, nie mając za sobą słuszności. Sądząc po sobie jednak, przyszedłem do przekonania, iż zniewagi i upokorzenia najgorzej oddziaływają na człowieka.
— A przecież czasem to bardzo potrzebna nauka — zauważyła księżna.
— O Boże, — odparł jej zakłopotany — nie mogę zgodzić się z tobą w tej chwili, a nie pragnę ci przeczyć... Myślmy lepiej wyłącznie o zapewnieniu sobie bezpieczeństwa. Nie sądzę źle o tym traczu, ale nie mogę zbyt polegać na nim. Wolałbym, aby nie znał mojej drogi. Idąc z biegiem strumienia, po licznych zakrętach, dojdziemy wreszcie