miczne, zaszumiało coś śpiewnie, przeciągle, marząco i pomknęło gdzieś dalej, powtarzając głosem słabszym i cichszym jakieś słowa tajemnicze. Nad nimi, na gałęzi, ptak jakiś śpiewał głosem przerywanym, pełnym niepokoju. Wszystko to stanowiło tło rozmarzające, z duszy Ottona rwały się dźwięki cudowne, dźwięki zgodne z nastrojem wiosennej natury, lecz tłumiła je duma, i ostatek woli.
Patrzał na drobną, białą, delikatną rączkę, przesuwającą się po mchu zielonym, i ogarnęło go wielkie wzruszenie, — tchu mu zabrakło, oczy zamknęły się same, pot wystąpił na czoło.
— Serafino, — szepnął głosem stłumionym — powinnaś to wiedzieć, że nigdy... że...
Chciał dodać, że: „nigdy, na chwilę nie posądziłem cię o rzeczy zdrożne,” — lecz nie miał siły. Czyż było to prawdą? A jeśli nawet było, czyż szlachetnie mówić jej o tem dzisiaj?
Więc umilkł zmieszany.
— Powiedz, co chciałeś... proszę cię, Ottonie. Błagam cię o to!
— Chciałem ci powiedzieć, że cię rozumiem i nie mam urazy, nie mogę cię potępiać. Kobieta jak ty, silna i odważna, musiała czuć pogardę dla słabego mężczyzny. Wiem, żeś zbłądziła nieraz, lecz usiłowałem zrozumieć to i rozumiem cię obecnie. Więc nie może być mowy już o zapomnieniu, ani o przebaczeniu, Serafino, skoro cię zrozumiałem tak zupełnie...
— Nie mów tak do mnie, Ottonie — szepnęła. — Wiem, co zrobiłam. Nie jestem tak słabą, aby dać sobie wmówić to, co dobroć twoja znajdzie na mą obronę. Wiem dobrze, czem byłam... Widzę się sama. I nie zasługuję nawet na gniew twój, nie mówiąc już o przebaczeniu. W całej tej katastrofie i w całej tej nędzy widzę nas tylko dwoje: ciebie takim, jak jesteś, jakim byłeś zawsze, i siebie taką,
Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/249
Ta strona została przepisana.