Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/55

Ta strona została przepisana.

— Ani pozy, ani wysiłku! Pies zdechły, pływający po kanale, więcej ma energii ode mnie. Ale nie o to chodzi. Pytanie, które chcę rozwiązać, jest takie: czy mógłbym przez poświęcenia i pracę, czy mógłbym — uważaj, Gottholdzie — czy mógłbym stać się z czasem — monarchą możliwym?
— Nigdy! — zawołał Gotthold. — Porzuć tę myśl bezpłodną. Zresztą, ty nie będziesz usiłował.
— Gottholdzie! — odparł książę żywo i z urazą — nie powinieneś wpływać na mnie w taki sposób, paraliżować moich dobrych chęci. Jeżeli rzeczywiście jestem tak upośledzony, że nie mogę wypełniać obowiązków panującego, to po cóż tutaj jestem? Co znaczy ten pałac, gwardya, pieniądze? Jakiem prawem, sam kradnąc, wymierzać mogę sprawiedliwość i wymagać poszanowania dla prawa?
— Przyznaję, że położenie jest trudne.
— Przyznajesz? Więc rozumiesz, że powinienem usiłować? Że jest to pierwszą moją powinnością?.. Koniecznością... I z pomocą rad i wiedzy takiego człowieka, jak ty, Gottholdzie...
— Ja! — zawołał bibliotekarz, odsuwając się od stolika. — A brońże mię od tego, Boże!
Otton uśmiechnął się mimowoli, choć nie był w usposobieniu do śmiechu.
— A jednak zapewniano mię, nie dawniej, niż wczoraj po południu, iż przy twojej pomocy ja, w mojej własnej osobie, jako reprezentant, mógłbym stanowić, a raczej moglibyśmy we dwóch stanowić rząd możliwy i wystarczający.
Gotthold potrząsał głową z pobłażliwą ironią.
— Chciałbym też wiedzieć, w jakim chorym mózgu wylęgła się podobna potworność?
— Ktoś z twego fachu: autor i uczony, niejaki Roederer — rzekł spokojnie książę.
— Roederer? To gąsiątko?
— Jesteś niewdzięczny, Gottholdzie; to jeden z najgorętszych twoich wielbicieli.