Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/74

Ta strona została przepisana.

— Czy to z tego powodu spotkałem wczoraj w ogrodzie placówki? — zapytał żywo.
— Wasza Książęca Mość, nie jestem pewien — szepnął starzec, wierny swemu systemowi. — Rozkazy, dotyczące bezpieczeństwa i straży, nie wchodzą w zakres moich obowiązków.
Otton błysnął oczyma, zwracając się z gniewem do starca, ale Gotthold znacząco dotknął jego ramienia, i wysiłkiem woli książę pohamował swe oburzenie.
— Dobrze — odparł, biorąc manuskrypt; — prowadź mię do więźnia.
Za chwilę wyszli obaj.
Mieli przed sobą drogę długą i skomplikowaną, gdyż biblioteka była położona w jednem ze skrzydeł nowego budynku, a główna wieża, z której szczytu powiewał sztandar państwa, należała do starego zamku, wznoszącego się od strony ogrodu. Mijając liczne schody, sale, korytarze, książę i kanclerz znaleźli się wreszcie na niewielkiem podwórku źwirowanem. Z góry, przez liście drzew starych, padały na nie złoto-zielone promienie, dokoła rysowały się mury wysokie, stare, ostro zakończone. Pośród nich główna wieża wznosiła się dumnie piętrami coraz wyżej i wyżej, aż gdzieś pod błękity, a na szczycie, pośród gniazd kruczych zatknięty, powiewał żółty sztandar. U stóp wieży żołnierz, stojący na straży, broń sprezentował, wzdłuż sieni mierzonym krokiem przechadzał się drugi, trzeci stał u drzwi więźnia.
— Strzeżecie tej garści błota, niby skarbu — zauważył Otton szyderczo.
Apartament „Gemiani” zapożyczył swoje nazwisko od pewnego bardzo uczonego Włocha, który niegdyś miał wpływ przeważny na jednego z książąt panujących. Pokoje tutaj były wysokie, obszerne, przyjemne, okna wychodziły na ogród, — ale stare mury imponowały grubością, a okna żelaznemi kratami.
Książę Otton z kanclerzem, drepczącym wolniutko we właściwem oddaleniu, przebył szybkim krokiem małą biblio-