Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/77

Ta strona została przepisana.

mogąc oskarżać mię o uwięzienie, musisz mi pan zawdzięczać powrócenie ci wolności.
— Jednak odczytałeś pan moje papiery — zauważył cudzoziemiec z przenikliwem spojrzeniem.
— Co do tego, źle zrobiłem i proszę o przebaczenie, którego pan nie możesz odmówić przecież człowiekowi, będącemu „zbiorem słabości.” Wina to zresztą nie wyłącznie moja: gdyby rękopis pański był treści niewinnej, czyn mój byłby poprostu niedyskrecyą. Ale pan sam zatrułeś go jadem urazy.
Sir John spojrzał na księcia z wyrazem zachęty, potem skłonił się w milczeniu.
— A teraz, — zaczął Otton po chwilowej prawie — skoro zależysz pan tylko od siebie, mam zamiar prosić cię o pewną grzeczność; czy nie raczyłbyś przejść się ze mną po ogrodzie, kiedy dla pana będzie to dogodnem?
— Od chwili odzyskania wolności jestem na usługi Waszej Książęcej Mości, — odparł sir John, tym razem z uprzejmą powagą — i jeżeli zechcesz pan wybaczyć brak etykiety w moim letnim stroju, gotów jestem udać się za nim natychmiast.
— Dziękuję panu.
I nie tracąc chwili, książę udał się pierwszy raz przebytą drogą. Zeszli ze schodów, minęli korytarz i przez podwórko weszli do ogrodu. Blask słoneczny zalewał ogród, kwietniki, drogi, które przebywali, oddychając świeżem, balsamicznem powietrzem wiosennego poranku. Przeszli koło sadzawki, w której złote karpie pluskały się gromadą, i pod wonnym śniegiem białego kwiecia, które wiatr roznosił z drzew owocowych, wśród chóru ptactwa, szli jeden za drugim po szerokich stopniach, wiodących ku podniesionej części pałacowego ogrodu.
Zatrzymali się dopiero na obszernym i wysoko położonym tarasie, oddzielonym od parku misterną żelazną kratą; w rogu pod laurowym klombem stała marmurowa