Strona:Robert Louis Stevenson - Przygody księcia Ottona.djvu/83

Ta strona została przepisana.

— O, nigdy, nigdy temu nie uwierzę! — zaprzeczyła cienkim głosikiem wyzwana. — Wasza Książęca Mość gra, jak anioł.
— Pani musi mieć słuszność. Czyż może się mylić osoba tak zachwycająca i dowcipna? Lecz ten jegomość wolałby zapewne, żebym grał, jak zwykły aktor.
Przyjemny szmer podziwu, zachęty, uznania, był odpowiedzią na to zręczne słówko; książę zarumienił się z zadowolenia, jak paw pyszny i dumny, przechadzał się w tej atmosferze kobiecych pochlebstw, słodkich komplimentów, wesołego szczebiotania, ciepłych spojrzeń i uśmiechów, które przenikały go do szpiku kości miłem uczuciem zadowolenia i swobody.
— Cóż za artystyczne, śliczne uczesanie, pani Eisenthal! — zauważył, ze swym szczerym uśmiechem.
— Każdy na nie zwraca uwagę — odezwał się ktoś z otoczenia.
— Podoba się księciu mojemu i panu? — spytała najsłodszym głosem właścicielka pięknej koafiury z głębokim ukłonem i wymownym rzutem oka.
— To coś nowego? Moda wiedeńska? — dopytywał zainteresowany monarcha.
— Każdy pragnie czemś nowem powitać miły powrót Waszej Książęcej Mości. Obudziłam się dzisiaj młodą: było to przeczucie. Dlaczegóż, Mości Książę, opuszczasz nas tak często?
— Dla przyjemności powrotu jedynie — wesoło odparł Otton. — Jestem jak ten pies, który zakopuje drogą kość w ziemię, aby powróciwszy, pożerać ją stęsknionym wzrokiem.
— Fe! fe! fi donc! kość! Co za brzydkie porównanie! — wołały oburzone damy.
— Dla psa jest to rzecz najdroższa — bronił się książę. — Ale spostrzegam właśnie panią Rosen... nie witałem jej jeszcze.