Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/101

Ta strona została przepisana.

zie w chwilę później sunęliśmy z pomyślnym wiatrem przez zatokę, sławiąc Imię Boże za nasze ocalenie. Niemal koło samego ujścia limanu minęliśmy krążownik, a w chwilę później i nieszczęsną Sarę z wziętą w niewolę załogą. Jeden i drugi widok przejął nas dreszczem. Bermudzki statek wydawał nam się bezpiecznem schroniskiem, a nasz ryzykowny hazard szczęśliwą wygraną, gdy nam przed oczyma stanął los naszych towarzyszów. Mimo wszystko, wpadliśmy jeno z deszczu pod rynnę, z pod młota na kowadło, uchodząc przed jawnym wrogiem, jakim był statek wojenny, a zdając się na łaskę i niezbyt pewną uczciwość naszego kupca albańskiego.
Dzięki wielu okolicznościom tak się złożyło, że byliśmy lepiej zabezpieczeni, niżeśmy się mogli spodziewać. Miasto Albany, położone wśród stepów, trudniło się naówczas handlem przemytniczym, utrzymując żywe stosunki zarówno z Indjanami jak z Francuzami. Handel ten, zgoła nielegalny, podkopał w Albańczykach poczucie praworządności, a zadawanie się z najgrzeczniejszym i najbardziej oświeconym narodem świata skłoniło nawet poczęści sympatje ich w ową stronę. Krótko rzecz biorąc, byli oni podobni do innych przemytników: szpiegowie i agenci gotowi oddać swe usługi każdemu ze strtonnictw. Nasz Albańczyk był osobiście