Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/102

Ta strona została przepisana.

człowiekiem wcale uczciwym, ale i wielce łakomym, a ku wielkiemu dla nas szczęściu znajdował wielkie upodobanie w naszem towarzystwie. Zanim dobiliśmy do Nowego Jorku, stanęła pomiędzy nami ugoda, iż on nas dowiezie swym okrętem aż do Albany, stąd zaś wyprowadzi nas na drogę, którędy będzie można przedrzeć się za granicę i stanąć w posiadłościach francuskich. Za wszystko to musieliśmy słono zapłacić; atoli żebrakom nie przystoi wybredzać w jałmużnie, ani banitom targować się o cenę.
Popłynęliśmy przeto w górę rzeki Hudson (która, zaznaczę mimochodem, jest wcale pokaźną strugą) i stanęliśmy pod „Godłem Królewskiem“ w Albany. Miasto roiło się od gwardzistów prowincji, dyszących żądzą walki z Francuzami. Bawił w niem sam gubernator Clinton, człek bardzo ruchliwy, a przytem o ile zdołałem wymiarkować; omal do szaleństwa doprowadzony polityczną zajadłością swej rady przybocznej. W walce brali udział również Indjanie przyłączając się do jednej i drugiej strony walczącej; widywaliśmy całe ich gromady, wiodące jeńców lub (co gorsza) zdarte z głów mężczyzn i kobiet okrwawione skalpy, za które płacono im od sztuki określoną kwotę pieniężną. Mogę was zapewnić, że widok to był zgoła niezachęcający. Wogóle trudno było znaleźć porę mniej dogodną do wykonania naszych zamiarów. Nasza gościna w najlepszej