Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/103

Ta strona została przepisana.

miejskiej gospodzie mogła być przedmiotem najstraszliwszych podejrzeń; nasz Albańczyk zwodził nas ciągle, wymyślając coraz to nowe przyczyny zwłoki, i widać było że ma ochotę wycofać się z danych zobowiązań. Wśród biednych zbiegów poczęło się jawić widmo zguby, przeto ugrzęźliśmy na pewien czas w wirze niezbyt cnotliwego życia, chcąc zagłuszyć trawiącą nas zgryzotę.
Okazało się, iż to nawet wyszło nam na dobre; jedną z uwag, jakie godzi się uczynić co do naszej ucieczki, jest ta, że Opatrzność do samego końca przedziwnie wiodła nasze kroki. Co za upokorzenie dla ludzkiej pychy! Moja filozfja, niepospolity jenjusz Ballantrae‘go, nasze męstwa, którem w równej mierze obaj szczycić się możem — wszystko to niewątpliwie okazałoby się niewystarczającem, gdyby błogosławieństwo Boskie nie sprzyjało naszym wysiłkom. I jakże prawdziwem jest to, co nam Kościół powiada, że prawdy wiary dają się zastosować nawet do pospolitych spraw codziennych! W każdym razie podczas owych naszych hulanek zawarliśmy znajomość z odważnym i bystrym młodzieniaszkiem, Indjaninem, zwanym Chew. Był to jeden z najśmielszych i najbardziej przedsiębiorczych handlarzy, doskonale obeznany z tajnemi ścieżkami w puszczy, utracjusz i hulaka, a nadomiar szczęścia, nieco poróżniony z rodziną. Jego te-