Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/104

Ta strona została przepisana.

dy namówiliśmy, by przyszedł nam z pomocy. Pokryjomu, na własną rękę, wystarał się o wszystko, co nam było potrzebne do ucieczki — pewnego zaś dnia, nie mówiąc ni słówka dawnemu naszemu przyjacielowi, wymknęliśmy się z Albany i poszedłszy nieco wgórę rzeki, wsiedliśmy do czekającej na nas łodzi.
By opisać należycie trudy i niebezpieczeństwa swej przeprawy, trzebaby mieć pióro bardziej od mojego wytworne. Czytelnik przeto musi sam sobie wyobrazić straszliwą puszczę, przez którą wypadło nam się przedzierać: jej gęstwiny, mokradła, urwiska, rwące rzeki i zdumiewające swą wielkością wodospady. Wśród tej dziczy i tych okropności musieliśmy trudzić się od rana do wieczora to wiosłując, to przenosząc na plecach łódkę; nocą zaś sypialiśmy przy ognisku, trwożeni wyciem wilków oraz innych dzikich zwierząt. Naszym zamiarem było dotrzeć do źródlisk Huronu, w okolicę Crown Point, gdzie Francuzi mieli nad jeziorem Champlain stanowisko silnie umieszczone. Jednakowoż dokonanie tego drogą bezpośrednią byłoby zbyt niebezpieczne, wobec tego posuwaliśmy się takim labiryntem rzek, jezior i przesmyków, iż samo ich przypomnienie przyprawia mnie o zawrót głowy. W spokojnych czasach szlaki te były zupełnie opuszczone; teraz jednak okolica była w rozruchu, plemiona toczyły walkę pomiędzy sobą, a lasy roiły się od szpiegujących Indjan. Raz po raz napotykaliśmy ich