Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/105

Ta strona została przepisana.

gromadki, kiedyśmy się ich najmniej spodziewali. Szczególnie nie wyjdzie mi z pamięci jeden dzień, gdyśmy o świcie zostali nagle otoczeni przez pięciu czy sześciu takich malowanych djabłów, wydających ponure okrzyki i wymachujących zawzięcie toporkami. Uszło nam to zresztą na sucho, jak przy innych spotkaniach, albowiem Chew był dobrze znany i zażywał wielkiego miru wśród różnych plemion, jako człek wielce wytworny i godzien szacunku, choć młody; atoli nawet przy tych korzyściach, jakie dawało nam jego towarzystwo nie należy sobie wyobrażać, by owe spotkania nie groziły nam oczywistem niebezpieczeństwem. By dowieść przyjaźni z naszej strony, radzi nieradzi sięgaliśmy do naszych zapasów rumu — bo handlarz targujący z Indjanami, w jakimkolwiekby wystąpił charakterze czy przebraniu, musi mieć przy sobie w puszczy jakby wędrowną szynkownię; gdy zaś te opryszki raz zdobyły butelkę scaury (jak oni zowią ten djabelny trunek), nie zostawało nam nic innego jak machać tęgo wiosłami, by ujść oskalpowania. Dość było, by sobie lekko zaprószyli głowę, a już nie było ani mowy o rozsądsądku i przyzwoitości; wtedy im tylko jedno było w myśli: by zdobyć jeszcze nieco scaury. Wówczas łatwo im mogło strzelić do głowy, by puścić się za nami w pościg... A gdyby nas dopadli, jużbym się nigdy nie zabrał do pisania tych pamiętników.