Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/106

Ta strona została przepisana.

Doszliśmy już do najbardziej ryzykownego punktu naszej przeprawy, gdzie mogliśmy wpaść zarówno w ręce Francuzów jak Anglików, gdy zdarzyło się nam straszne nieszczęście. Chew nagle zapadł w jakąś chorobę, mającą objawy podobne do zatrucia, i w ciągu kilku godzin wyzionął ducha na dnie łodzi. W ten sposób straciliśmy naraz naszego przewodnika, tłumacza, sternika i nasz glejt (boć on tem wszystkiem był dla nas jednocześnie) i zostaliśmy wtrąceni w rozpaczliwe i niedające się zażegnać opresje. Coprawda Chew, który bardzo się szczycił swą wiedzą, nieraz był nas pouczał o geografji tego kraju — a Ballantrae, jak mi się zdaje, nawet przysłuchiwał się uważnie jego słowom. Co się jednak mnie tyczy, zawsze mi się takie wykłady wydawały czemś bardzo nużącem, to też poza jednym faktem — iż przebywszy w kraju Indjan adirondackich i możemy snadnie dostać się na miejsce przeznaczenia, bylebyśmy znaleźli drogę — nie wiedziałem zgoła nic więcej. Niebawem moja niewiedza poczęła być jeszcze bardziej uderzającą, skoro i Ballantrae, pomimo wszelkich trudów, niewięcej zdziałać potrafił oedmnie. Wiedział, że musimy się posuwać wciąż w górę jednej rzeki; następnie przedostać się przesmykiem na drugą i płynąć z jej prądem, potem znów piąć się pod prąd na trzeciej rzece... Wszystko to piękne — ale pomyśleć sobie, ile to strumieni toczy się ze wszech stron w górskiej oko-