Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/107

Ta strona została przepisana.

licy! I jakoś to człek, po raz pierwszy bawiący w tej stronie świata, zdoła odróżnić jedną rzekę od drugiej? Nie jedyne to było nasze zmartwienie. Nie mieliśmy przecie wielkiej wprawy w jeżdżeniu łódką; przenoszenie tejże było niemal ponad nasze siły, tak iż nieraz siedzieliśmy przez dobre pół godziny w głuchej rozpaczy, nie mówiąc do siebie ni słowa; ponieważ zaś nie mieliśmy już sposobu porozumienia się z Indjanami, przeto pojawienie się choćby jednego z nich przyniosłoby niechybnie rychłą zgubę. Ponure nieco usposobienie, jakie począł okazywać Ballantrae, można mu było od biedy wybaczyć; natomiast trudniej było znosić jego nawyk łajania innych ludzi, niegorszych odeń rozsądkiem. Na okręcie korsarskim nauczył się sposobów przemawania, jakie zgoła nie uchodzą pomiędzy ludźmi dostojnego rodu; teraz zasię, gdy jakoby ogarnięty został gorączką, skłonność ta wzmogła się w nim niesłychanie.
Trzeciego dnia tej wędrówki, gdy przenosiliśmy łódkę przez skalisty spłacheć lądu, wypadła nam z ręku i podziurawiła się jak rzeszoto. Ów przesmyk był pomiędzy dwoma jeziorami, oba zaś ciągnęły się w przestrzeń daleką; ścieżynka — jaka tam ona była — wychodziła z obu końców na wodę, a po obu bokach była zamknięta nieprzerwanem pasmem borów, na samym zaś skraju jezior leżało tyle błota, iż brnąć tam tędy było niepodobna. Wobec