Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/108

Ta strona została przepisana.

tego ujrzeliśmy się zmuszeni nietylko porzucić łódkę i większą część zapasów, ale pogrążyć się odrazu w nieprzebite gąszcza i stracić z oczu jedyny nikły drogowskaz, jakiśmy dotąd mieli: łożysko rzeki. Każdy z nas zatknął za pas pistolety, zarzucił na ramię topór, spakował w tobołek swoje skarby oraz tyle jadła ile zdołał udźwignąć — i poniechawszy reszty naszego mienia, nawet szabel, któreby nam tylko zawadzały w gęstwinie, ruszyliśmy w drogę, narażając się na pożałowania godne przygody. Trudy Herkulesowe, tak nadobnie opisane przez Homerusa poetę, fraszką były w porównaniu z tem, co nam teraz przechodzić wypadło. Niektóre części lasu były od samej ziemi tak gęsto zarosłe, iż musieliśmy, jak robaczki w serze, zwolna sobie przebijać drogę. Gdzieniegdzie znowu grunt był grzęski i podmokły, a drzewa do cna przegniłe. Skoczyłem na jeden z pni zwalonych, tom się zapadł po kolana w próchnie; upadając, szukałem oparcia w kłodzie, która mi się wydawała mocną — aliści za mem dotknięciem rozsypała się na miazgę, jak płat papieru. Potykając się, upadając, brnąc po kolana w błocie, wyrębując drogę w gąszczy, przyczem o mało nie powykłuwaliśmy sobie oczu cierniami i gałęziami, a odzież podarliśmy na strzępy — harowaliśmy przez dzień cały a nie wiem, czy uszliśmy wszystkiego dwie mile. Cogorsza, rzadko mając możność rozejrzenia się w okolicy, przytem wciąż zbijani z drogi różnemi prze-