Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/109

Ta strona została przepisana.

szkodami, niezdolni byliśmy nawet odgadnąć, w jakim kierunku się posuwamy.
Tuż przed zachodem słońca, gdyśmy wyszli na przestrzeń otwartą, przeciętą strumieniem a okrążoną okrutnemi górami, Ballantrae cisnął na ziemię swój tobołek.
Nie pójdę dalej! — zawołał i kazał mi rozniecić ognisko, lżąc mnie słowami, niestosowanemi nawet dla lektykarza.
Poradziłem mu, by zapomniał, że był kiedyś korsarzem, i żeby sobie przypomniał, ze jest szlachcicem.
Czyś zwarjował? — krzyknął mi na to. Nie właź że mi tu w drogę!
Poczem zacisnął pięść i jął nią wygrażać onym górom:
— Na co mi też przyszło! — zawołał. — Pomyśleć sobie, że muszę kości me złożyć w tej przeklętej puszczy. Wolejbym zginął na rusztowaniu jako szlachcic!
Mówił to głosem podniesionym a szumnym, niby aktor jaki. Potem zaś usiadł, gryząc palce i wlepiając wzrok w ziemię, dając z siebie żałosne, zgoła niechrześcijańskie widowisko.
Wówczas nabrałem doń niejakiego wstrętu, bo przyszło mi na myśl, że żołnierz i szlachcic powinien okazać w obliczu śmierci; bardziej filozoficzne usposobienie. Przeto nie odpowiedziałem ani słowem na jego wyrzekania. Zresztą o zmierzchu zrobiło się tak przenikliwie zimno, ze za najlepszą dla siebie rzecz uznałem podtrzy-