Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/110

Ta strona została przepisana.

mywanie ogniska... choć, Bóg świadkiem, czynność podobna w miejscu tak otwartem, w kraju rojącem się od dzikich ludzi, była świadectwem szaleńczego niemal nierozsądku. Ballantrae przez czas jakiś zdawał się nie zwracać na mnie najmniejszej uwagi; wkońcu jednak, gdy zabierałem się do wypiekania podpłomyków, podniósł oczy w górę.
— Miałeś li kiedy brata? — zapytał.
— Miałem ich za łaską Bożą aż pięciu! — odpowiedziałem.
— Jam miał tylko jednego! — rzekł mi na to głosem dziwnie zmienionym, po chwili zaś dodał: — Zapłaci mi on za to wszystko!
Zapytałem go, co zawinił jego brat naszym nieszczęściom.
— Jak to co zawinił? — krzyknął mi na to. — Siedzi w mej posiadłości, nosi mój tytuł, zaleca się do kobiety, która być miała moją żoną... ja zaś siedzę tu samowtór z durnym Irlandczykiem w tem pustkowiu i szczękam z zimna zębami! Co za osieł był ze mnie!
Uniesienie to było pod każdym względem tak obce naturze mego przyjaciela, iż zgoła nie wiedziałem, co sobie mam o tem myśleć; nawet nie upomniałem się o doznaną przed chwilą urazę. Rzecz prosta, że w tak niezwykłych okolicznościach wszelkie wyrażenie, obelżywe, choćby najdotkliwsze, może się wydać błahostką! Jednakowoż muszę tu wspomnieć pewną rzecz osobliwą. Do tego czasu Ballantrae raz tylko uczynił