Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/112

Ta strona została przepisana.

— Na trzeci dzień (o ile sobie przypominam) znaleźliśmy zwłoki chrześcijanina, szpetnie posiekane, z czypryny odarte i leżące w kałuży krwi własnej, gęsto jak muchy, zebrało się nad niemi ptactwo, kracząc zwłowrogo. Nie potrafię opisać, jaką trwogą przejął nas ten widok; mnie w każdym razie odjął on wszelką siłę i nadzieję. Tegoż dnia, niedługo potem, przedzieraliśmy się prze zgliszcza spalonego lasu, gdy naraz Ballantrae, który szedł nieco przedemną, padł na ziemię i ukrył się za pniem powalonym. Przywlokłem się za nim do owego ukrycia, skąd mieliśmy rozległy widok na wsze strony, sami nie będąc widziani; na dnia najbliższego parowu dostrzegliśmy wielki orszak dzikich wojowników, posuwających się wpoprzek naszej drogi. Było ich tylu, że możnaby z nich sformować mały bataljon; wszyscy po pas nadzy, umazani sadzą i tłustością, a wymalowani blejwasem i karmazynem wedle ich sprośnego obyczaju. Szli jeden za drugim gęsiego, żwawym krokiem, tak iż ledwie chwila upłynęła, gdy przemknęli się z szelestem i zniknęli znowu w leśnej gęstwinie. Wszelakoż zdaje mi się, że w tych kilku minutach przeżyliśmy większą katuszę niepewności i najprężenia, niż niejeden człowiek przeżyć może przez całe życie. Czy to byli Indjanie z terytorjum francuskiego czy angielskiego, czy dybali na skalpy czy na jeńców, czy powinniśmy byli ryzykować czy też leżeć spokojnie, by następnie odbywać ciąg dalszy naszej żałosnej podróży: —