Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/113

Ta strona została przepisana.

wszystko to były zagadnienia, które nawet Arystotelesa zdołałyby w kozi róg zapędzić. Ballantrae zwrócił się do mnie, nie mówiąc ni słowa, ale całą swą postacią wyrażając jakoby pełne trwogi zapytanie; twarz mu się cała pocięła w drobne zmarszczki, a zęby wyszczerzyły się z poza warg, jak to bywa (wedle tego com czytał) u ludzi mrących z głodu...
— Być może, że to ci, co siedzą po stronie angielskiej — szepnąłem. — W takim razie najlepszą rzeczą, jakiej moglibyśmy się spodziewać, byłoby rozpoczęcie nanowo całej tej przeprawy.
Wiem... wiem — odpowiedział mi na to. — Przecie wkońcu musi to doprowadzić do jakiejś biedy!
I nagle wydobył z zanadrza swój pieniążek, potrząsnął nim w zamkniętych dłoniach, rzucił nań okiem, a potem padł na ziemię, grzebiąc twarz w piasku.
Dopisek p. Mackellara. Na tem przerywam opowieść kawalera, jako że tego samego dnia dwaj mężowie pokłócili się i rozstali się z sobą, a sprawozdanie kawalera z onej kłótni wydaje mi się (wyznam szczerze) zgoła niezgodne z naturą ich obu. Odtąd każdy z nich wędrował na własną rękę, doznając niesłychanych trudów i katuszy, póki jeden z nich a potem drugi nie zostali pojmani przez oddział zbrojny z fortalicji św. Fryderyka. Dwie tylko rzeczy godzi się zanotować. Primo (co dla mego przedsięwzięcia nader ważne): iż dziedzic Ballantrae