Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/114

Ta strona została przepisana.

w czasie owej nieszczęsnej tułaczki zakopał skarb swój w miejscu nigdy później niewykrytem, którą wszakże kryjówkę opisał krwią własną na podszewce swego kapelusza. Secundo: iż dostawszy się w ten sposób bez grosza do wspomnianej fortalicji, był iście po bratersku przywitany i ugoszczony przez kawalera, który później nawet opłacił jego podróż do Francji.
Prostoduszność jmć pułkownika przywodzi go w tem miejscu jego pamiętników do niepomiernych zachwytów nad osobą dziedzica; kto ma oko bystrzejsze i więcej chłodnego rozsądku, ten uzna, że jedynie sam kawaler wart był szacunku i pochwały. Ten prawdziwy szlachetny rys charakteru mego szacownego korespondenta z tem większą podkreślam radością, że mam skrupuły, czym go nieco wpierw nie poniżył i nie uraził. Powstrzymałem się był od przytaczania jego niezwykłych i (wedle mego zapatrywania) niemoralnych poglądów, bo wiem jako żądny jest szacunku u ludzi. Atoli jego relacja o przyczynach sporu w tym jest sposobie, iż nie mogę jej tu powtórzyć; znam bowiem i ja dziedzica i wiem, że trudno sobie wyobrazić człeka bardziej nieustraszonego. Omyłka kawalera tem większym przejmuje mnie żalem, że osnowa jego opowieści (pominąwszy kilka ozdobników) zadziwia mnie jako dzieło wielkiego talentu.