Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/117

Ta strona została przepisana.

darki, ale pogrążymy znów w błocie całą majętność. Takem się rozzuchwalił wkońcu, iż począłem się z nim kłócić, gdy zaś on wciąż mi się sprzeciwiał, potrząsając głową i zacinając usta w gorzkim, złośliwym uśmiechu, wówczas już moja gorliwość poniosła mnie poza dozwoloną mi granicę.
— Waszmość oszalałeś, jakbyś od słońca był porażon! — krzyknąłem. — Czyń waszmość, co zechcesz, ja jednakże ani myślę ręki do tego przykładać!
— Mówisz tak, jak gdybym wszystko to czynił dla mej przyjemności — odrzekł mi pan Henryk. — Racz zważyć jednak, że jestem teraz ojcem małego dziecięcia, przytem zaś miłuję ścisłość i porządek, a wyznam ci szczerze, panie Mackellar, że począłem być dumny z rozkwitu mego majątku...
Zasępił się na chwilę, poczem mówił dalej:
— Nic do mnie już nie należy, nic... Dzisiejsza wieść poderwała grunt pod memi nogami. Zostało mi jeno nazwisko oraz cień rzeczy... jeno cień... Prawa moje nie mają istotnej podstawy.
— Przed trybunałem okażą się aż nadto istotne — odpowiedziałem.
Spojrzał na mnie pałającem okiem i jakby stłumił przemocą słowo, co mu się cisnęło na usta. Pożałowałem natychmiast tego, com po-