Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/119

Ta strona została przepisana.

piec“. Szelma? skąpiec?! Ja... skąpiec? Czy to prawda, mości Mackellar? Co aspan sądzisz o tem?
Doprawdy myślałem, że mnie uderzy — tak się był uniósł.
— O, wy wszyscy takie macie mniemanie o mnie! Dalibóg, obaczysz waćpan szczerą prawdę, obaczy ją brat mój i Bóg ją obaczy! Dopiero wtedy, gdy zrujnuję cały majątek i pójdę boso, z torbami... Dopiero wtedy zdołam nasycić tego krwiożerczego upiora... Niechno żąda wszystkiego... wszystkiego... i dostanie wszystko! Wszystko to przecie prawie do niego należy! Tak, tak! — jął krzyczeć żałosnym głosem; — przewidywałem-ci ja i to... i jeszcze gorsze rzeczy... gdy on nie chciał zezwolić na mój odjazd!
Nalał sobie jeszcze jedną szklanicę wina i już miał ją podnieść do ust, gdy ja, zdobywszy się nad odwagę, położyłem palec na jego ramieniu.
Pan Henryk zatrzymał się, ważąc coś w myśli.
— Waćpan masz słuszność — rzekł po chwili i cisnął do pieca szklankę wraz z całą jej zawartością. — Chodźno waść bliżej, porachujemy pieniądze.
Nie śmiałem już mu się dłużej sprzeciwiać, boć niepomiernie mnie przeraził widok tak wielkiego rozdrażnienia u człowieka tak zazwyczaj panującego nad sobą. Siedliśmy tedy