Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/120

Ta strona została przepisana.

razem i jęliśmy przeliczać pieniądze, dzieląc je na małe zawiniątka gwoli większej wygodzie pułkownika Burke‘a, który miał je przewieźć. Uporawszy się z tą robotą, p. Henryk powrócił do wielkiej komnaty i wraz z ojcem przesiedział tam noc całą w towarzystwie gościa.
Przed samym świtem wezwano mnie tamże i oznajmiono mi, że mam odprowadzić pułkownika. Wiem, iż rad był, że mu za towarzysza dano człowieka tak świadomego swej odpowiedzialności, albowiem cenił wielce swą osobę; godniejszego kompana dostać nie mógł, gdyż pan Henryk nie mógł ukazywać się wśród przemytników. Poranek był wietrzny i przykry, więc gdyśmy szli przez długą kępę zarośli, pułkownik owijał się szczelnie płaszczem.
— Miłościwy panie — odezwałem się; znacznej sumy pieniężnej żąda przyjaciel waszmości! Przypuszczam tedy, że musi być w wielkiej potrzebie.
— Tak należy przypuszczać — odrzekł głosem oschłym, jako mi się wydawało, ale może winien tu był płaszcz, co mu zasłaniał usta.
— Jestem jedynie sługą w domu mego pana — rzekłem na to. — Waszmość możesz być wobec mnie całkiem szczery. Sądzę, że niewiele dobrego zaznamy ze strony tego człowieka?
— Zacny człowieccze — odparł pułkownik; — Ballantrae jest człowiekiem uposażonym przez naturę najwspanialszemi przymiotami...