Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/121

Ta strona została przepisana.

człowiekiem którego podziwiam bez granic, ubóstwiając nawet ziemię, po której stąpa...
W tem miejscu przerwał, jak gdyby poczuł się zlekka zakłopotany.
— Ale przy tem wszystkiem pewno niewiele dobrego zaznamy od tego człowieka? — zapytałem ponownie.
— Zapewne! I waćpana też to poniekąd dotyczyć będzie — odrzekł pułkownik.
Tymczasem doszliśmy nad brzeg zatoczki, gdzie czekała nań łódka.

— Jestem aści wielce obowiązany za jego uprzejmość, mości panie Jak-cię-tam-zową. Ponieważ zaś waćpan okazujesz tyle rozsądnej dociekliwości, przeto na odchodnem wspomnę pewną drobną okoliczność, mogącą się przydać rodzinie, której służysz. Albowiem wydaje mi się, jakoby mój przyjaciel zapomniał nadmienić w swych listach, że otrzymuje z funduszu szkockiego większą pensję niż którykolwiek z przebywających w Paryżu wygnańców; jest to rzecz tem przykrzejsza — (tu pułkownik rozognił się i głos podniósł), — że dla mnie z onego funduszu nie przeznaczono ani złamanego szeląga.[1]

  1. O „funduszu szkockim“, zbieranym przez patrjotów szkockich na rzecz emigrantów, pisze Stevensen obszernie w powieści „Potworny“ („Za młodu“ — Przyp. tłum.)