Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/122

Ta strona została przepisana.

To mówiąc, zadarł do góry kapelusz, jak gdyby chciał mi wyrazić przyganę za ową niesprawiedliwość; potem znów stał się po dawnemu do przesady uprzejmy, uścisnął serdecznie mą rękę i wziąwszy pieniądze pod pachy zszedł ku łodzi, gwiżdżąc po drodze pełną namiętności melodję Shule Aroon. Pierwszy to raz w życiu posłyszałem ową śpiewkę; wystarczyłoby posłyszeć ją raz jeszcze, by zapamiętać zarówno słowa jak nutę — wszakoż pamiętam, jak ów krótki jej urywek brzmiał mi wciąż w uszach, gdy przemytnicy rzucili rozkaz:
— Ucisz się waszmość, u licha!
Piosnka zmilkła i zamiast niej rozległo się skrzypienie wioseł. Stałem jeszcze długo w miejscu, przyglądając się zorzy ścielącej się na morzu i łódce oddalającej się w stronę małego okrętu, co z wydętym od wiatru żaglem czekał na nią nieopodal.
Uszczerbek, jakiśmy ponieśli przez ową sumę pieniężną, był nader dotkliwy i kłopotliwy, a między innemi pociągnął za sobą i ten skutek, iż zmuszony byłem jechać do Edynburga i zaciągnąć tam na bardzo niedogodnych warunkach nową pożyczkę, by nie utracić kredytu poprzednio otwartego. Przeto przez trzy okrągłe tygodnie nie było mnie wcale w Durrideerze.
Co zdarzyło się w przeciągu owego czasu, tego nie miał mi kto opowiedzieć, lecz po powrocie znalazłem żonę pana Henryka mocno zmienioną w postępowaniu. Dawniejszego zwy-