Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/123

Ta strona została przepisana.

czaju gawędzenia z jmć. panem starszym zaniechała niemal zupełnie. Zauważyłem, iż częściej zwracała się do męża i to jakby prosząc go o przebaczenie; pozatem zaczęła teraz większą pieczołowitością otaczać pannę Katarzynę. Pewno sobie ktoś pomyśli, że zmiana takowa miłą była panu Henrykowi. Gdzietam! Powiem otwarcie, iż, zdaje mi się, że nigdy nie widziałem w nim tak złego humoru. Rzecz oczywista, hamował się wobec ludzi obcych; atoli pod pokrywką spokoju widać było war tajonego rozdrażnienia. Względem mnie, przed którym mniej miał tajemnic, bywał nieraz mocna niesprawiedliwy, a nawet żonie odciął się niekiedy ostrem słowem: to wtenczas, gdy darzyła go niezwykłą u niej uprzejmością, to znów bez namacalnej przyczyny, ot poprostu wtedy, gdy nurtująca go zgryzota przebrała powszednią miarkę i sama z siebie znajdowała nagły upust. Ilekroć zapomniał się w ten sposób, powstawało nagłe poruszenie w całem towarzystwie, a owych dwoje poglądało wzajem po sobie w bolesnem zdumieniu.
Szkodząc sobie takim brakiem pohamowania, jednocześnie wystawiał na szwank swoje stanowisko pewnym sekretem, co do którego nie wiem, zali go zwać dzieckiem szlachetności czy dumy. Przemytnicy przyjeżdżali raz po raz, przywożąc wiadomości o dziedzicu, a nigdy nie odjechali z próżnemi rękoma. Nie śmiałem już spierać się z panem Henrykiem, który z wynio-