Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/127

Ta strona została przepisana.

jakoweś haniebne nałogi... ja jestem szelmą, skąpcem!... — to mówiąc, wbił nóż po samą rękojeść w drewno stołu. — Ale ja pokażę temu drabowi — zakrzyknął, — pokażę mu, kto z nas jest bardziej wspaniałomyślny.
— To nie wspaniałomyślność — odparłem — to hardość!
— Asan mniemasz, że mi trzeba strofowań i nauk o cnocie? — zagabnął mnie pan Henryk.
Mniemałem, iż potrzebna jest mu pomoc i że dać mu ją muszę, mniejsza czy z jego wolą czy wbrew jego woli. Skoro tylko więc pani Henrykowa udała się do swego pokoju, pojawiłem się przed jej drzwiami i prosiłem o udzielenie mi posłuchania.
Przyjęła mnie z nieukrywanem zdziwieniem.
— Cóż to aści do mnie przywiodło, panie Mackellar? — spytała.
— Bogu wiadomo — odrzekłem — iżem nigdy dotąd nie ośmielił się czemkolwiek kłopotać miłościwej pani dobrodziejki. Wszelakoż sprawa, z którą przychodzę, zbyt już cięży mojemu sumieniu, przeto muszę ją wyjawić. Czyż podobna, by dwoje ludzi mogło być tak zaślepionymi, jako asińdźka pani miłościwa i jegomość dobrodziej pan starszy?... by, przeżywszy tyle lat z tak zacnym i pełnym szlachetności człowiekiem, jakim jest pan Henryk, mogli tak mało poznać i zrozumieć jego naturę?
— Co to ma znaczyć? — krzyknęła ze zdumieniem.