Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/128

Ta strona została przepisana.

— Zali mościapani dobrodziejka nie wiesz — ciągnąłem dalej — dokąd wędrują jego pieniądze... i pieniądze mości pani dobrodziejki... a nawet pieniądze za wino, którego on już nie pija przy obiedzie?... Wędrują do Paryża... do człowieka, który tam przebywa!... Ośm tysięcy funtów otrzymał on od nas w ciągu tych lat siedmiu, a mój pan jest natyle nieoszczędny, iż trzyma to w tajemnicy!
Osie mtysięcy funtów! — powtórzyła pani Henrykowa. — Ależ to niemożliwe. Na to nie starczyłoby naszego majątku.
— Panu Bogu wiadomo, jak ciężko pracowaliśmy, by uciułać tę sumę — odparłem. — Dość, że uzbierało się ośm tysięcy i sześćdziesiąt funtów, nie licząc iluś-tam szylingów. Jeżeli po tem wszystkiem pani dobrodziejka nazwiesz mego pana sknerą, tedy już nie będę się więcej wtrącał do całej tej sprawy.
— Nie potrzebujesz aść dodawać ni słowa, panie Mackellar — odpowiedziała. — To co w swej skromności zowiesz wtrącaniem się, było z twej strony nader pięknym i zgoła stosownym postępkiem. Wiem, że zawiniłam bardzo, a waćpan pewno mniemasz o mnie, iż mocno uchybiam szacunku należnego mężowi — (przy tych słowach uśmiechnęła się jakoś dziwnie) — postaram się jednak zaraz wszystko to naprawić. Pan dziedzic zawsze był trochę lekkomyślny, ale serce ma złote... człek to szlachetny całą duszą, Napiszę do niego własnoręcznie. Waćpan