Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/129

Ta strona została przepisana.

nie zdołasz sobie wyobrazić, jaki ból mi zadałeś tą wiadomością.
— Dalibóg, mościa dobrodziejko, tuszyłem, iż raczej smutku odejmę, niż ból sprawię — odparłem, gdyż gniew mnie ogarnął, kiedym ujrzał, iż myśli jej wciąż jeszcze krążą koło osoby dziedzica.
— Tak jest... ucieszyłeś mnie waćpan także, ucieszyłeś... — odpowiedziała skwapliwie.
Tego samego dnia (opowiadam tylko to, com widział naocznie) miałem tę radość, iż obarczyłem pana Henryka wychodzącego w niewidywanem dotychczas usposobieniu z pokoju swej żony. Twarz miał obficie zroszoną łzami, a mimo to szedł krokiem lekkim, jakby wniebowzięty. Z tegom wywnioskował, że żona spłaciła odrazu cały swój dług względem niego.
— Oho! — pomyślałem sobie — dokonałem dziś nielada dzieła.
Nazajutrz, gdym siedział nad księgami rejestrów, pan Henryk wszedł cicho do pokoju, stanął poza mną, chwycił mnie za ramiona i potrząsnął mną żartobliwie, mówiąc:
— Koniec końców, przekonywam się, że z waszmości drab niewierny!
Była to z jego strony jedyna aluzja do roli którą wypełnił; atoli ton, którym on to wyrzekł, więcej dla mnie znaczył niż wszelkie wymowne upewnienia. Zresztą nie był to jedyny skutek mego działania, bo oto gdy niedługo potem przybył wysłannik od dziedzica, nie otrzymał od