podobną, rolę odegrało wiele znamienitszych rodzin naszego kraju. Ledwo jednak ukończono jedną dyspotę, aliści już rozpoczęła się druga. Jegomość pan starszy, panna Alison i pan Henryk byli we trójkę jednego zdania: iż rzeczą, młodszego było wyruszyć na pole walki. Natomiast brat starszy, uwiedzion duchem niespokojnym i próżnością, nie chciał pod żadnym warunkiem zgodzić się na pozostanie w domu. Jegomość przekonywał go jak mógł, panna Alison płakała, pan Henryk przemawiał jasno i rozsądnie; wszystko to jednak na nic się nie zdało.
— Jeżeli komu, to prawowitemu dziedzicowi Durrisdeeru godzi się jeździć obok swego króla! — odpowiadał pan James.
— Gdybyśmy po męsku rozstrzygali tę sprawę — rzekł mu na to pan Henryk, — tedy możnaby za rozsądne uważać takie słowa. A my cóż czynimy? Gramy w fałszywe karty!
— Ratujemy dom Durrisdeerów, Henryku! — upomniał go ojciec.
— Zresztą widzisz, Janesie, — ciągnął dalej pan Henryk, — jeżeli ja wyruszę na wojnę, a książę odniesie zwycięstwo, tedy tobie nietrudno będzie dojść do zgody z królem Jakóbem. Ale jeżeli ty wyruszasz, a wyprawa się nie powiedzie, będziemy musieli podzielić się prawami i tytułem. Czemże ja wtedy będę?
— Będziesz lordem na Durrisderze — odpowiedział brat starszy. — Stawiam na kartę wszystko co posiadam.
Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/13
Ta strona została przepisana.