Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/134

Ta strona została przepisana.

Natychmiast zaniosłem ten list panu Henrykowi i odrazu ponoć jedna myśl natchnęła nas obu: że list ten przyszedł o cały tydzień zapóźno. Czemprędzej wyprawiłem odpowiedź do pułkownika Burke‘a, prosząc, by w razie spotkania się z dziedzicem zapewnił go, że z miłą chęcią oczekiwać odeń będziemy następnego wysłańca. Atoli przy całym pospiechu nie zdołałem już zabiec temu, co nam zagrażało. Cięciwa została napięta i pocisk musiał lecieć niechybnie...
Od czasu, gdy otrzymałem list pułkownika, miałem już ustawicznie lunetę w swym pokoju; pozatem zacząłem zasięgać języka pomiędzy czynszownikami z okolicy, ponieważ zaś nie przestrzegano zbyt wielkich tajemnic, a przemytnictwo poczytywane było w naszych stronach nieomal za kradzież, przeto niebawem zebrałem sporo wiadomości o sygnałach używanych przez owych wolnokupców i doskonale wiedziałem, o jakiej godzinie można się było spodziewać jakiego posłańca. Języka zasięgałem, jakom był wspomniał, pomiędzy czynszownikami, bo na zadawanie się z gromadą zbrojnych ryzykantów, jakimi zazwyczaj byli przemytnicy, nigdy jakoś nie mogłem się zdobyć. Jakoż zczasem w skutek nieszczęsnego zbiegu okoliczności wyszło na jaw, żem był przedmiotem szyderstwa dla niektórych onych łotrzyków. Nie dość bowiem, że obdarzyli mnie urągliwym przezwiskiem, ale pewnego wieczoru,