Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/136

Ta strona została przepisana.

wiedzią jednej tylko rzeczy: przybycia gońca do Durrisdeeru.
Pozbyłem się do reszty strachu, wdrapałem się na urwisty brzeg, kędym przedtem nigdy nie odważył się wchodzić, i ukryłem się pomiędzy nadbrzeżnemi zaroślami w samą porę, gdy łódź przybijała do lądu. Sam kapitan Crail (co rzeczą, było niezwykłą) parał się sterowaniem; koło niego siedział jakiś nieznany mi pasażer. Wioślarze rumali z trudnością, bo im zawadzały, leżące w łodzi większe i mniejsze pakunki, których było ze sześć. Mimo to lądowanie odbyło się żwawo i sprawnie, tak iż niebawem wszystkie tłomoki spoczęły kupą bezładną na wybrzeżu. Łódź puściła się w drogę powrotną ku okrętowi, a na brzegu pozostał jeno sam ów nieznany mi przybysz. Był to wytworny pan o smukłej postawie, czarno ubrany, ze szpadą przy boku i laseczką w ręce. Stojąc na skalistym cyplu wymachiwał oną laseczką w stronę kapitana Craila, jakby śląc mu pozdrowienie, a w geście tym był jednocześnie wielki wdzięk i coś jakby szyderstwo — co wraziło się głęboko w moją pamięć.
Zaledwie łódka, wioząca zaprzysiężonych mych nieprzyjaciół, odpłynęła na pełne morze, nabrałem niejakiej odwagi i wyszedłem na skraj zarośli. Tu zatrzymałem się znowu, bo sercem mojem targnęła naraz wielka nieufność tudzież niejasne przeczucie prawdy. Dalibóg, mógłbym był stać w takiem wahaniu przez noc