Strona:Robert Ludwik Stevenson - Pan dziedzic Ballantrae.djvu/137

Ta strona została przepisana.

całą, gdyby przybysz nie obejrzał się nagle i dostrzegłszy mnie wśród mgły, która właśnie zaczęła spadać, nie skinął na mnie i nie zawołał, bym się zbliżył. Spełniłem jego żądanie, choć serce ciążyło mi jak ołów.
— Chodźno tu, zacny człowiecze, — przemówił, zatrącając z angielska. — Mam-ci ja pewną sprawę do Durrisdeera.
Byłem już tak blisko, żem mógł mu się przyjrzeć. Był wielce urodziwy z lica i postawy, smagły, nieotyły, wysoki, a z bystrego, przenikliwego i posępnego spojrzenia poznać w nim było człowieka co bywał w boju i nawykł rozkazywania; na jednym policzku miał pieprzyk nie ujmujący mu wdzięku; na palcu skrzył się wielki diament. Szaty, acz jednej barwy, miały krój francuski, nader wytworny, a koronki dłuższe od noszonych zazwyczaj, były w wybornym gatunku. Widząc go w takiem odzieniu dziwiłem się tem więcej, że wszak pamiętałem, iż przypłynął tu przed chwilą od strony brudnego przemytniczego stateczku.
Jednocześnie i on, mogąc mi się lepiej przyjrzeć, zmierzył mnie po raz drugi bystrym wzrokiem, a potem uśmiechnął się:
— Założyłbym się z tobą, przyjacielu — przemówił, — że znam równie dobrze twoje miano jak twoje przezwisko. Z charakteru twego pisma domyśliłem się nawet, jak aść się ubierasz, mości Mackellar.